Gadżety erotyczne w przedwojennej Polsce
Czyli czego to kobieta nie wymyśli, by zaspokoić swoje grzeszne żądze…
W 1760 roku ukazał się traktat medyczny pióra uznanego szwajcarskiego lekarza, Samuela Auguste’a Tissota, pod wiele mówiącym tytułem „Onanizm albo dysertacja medyczna o chorobach wywoływanych przez masturbację”. Opasłe dzieło straszyło przerażającymi konsekwencjami uprawiania masturbacji, traktowanej jak choroba zakaźna o rozmiarach epidemii. Gruźlica, padaczka, reumatyzm, utrata wzroku i słuchu, wyniszczenie, obłęd, niepłodność i impotencja, skłonności samobójcze, a nawet śmierć – to tylko kilka możliwych skutków.
Gadżety erotyczne, a moralność
W XIX wieku powszechne było przekonanie o związku onanizmu z chorobami psychicznymi i dopiero wiek XX zaczął się stopniowo rozprawiać z tymi poglądami, przynajmniej od strony czysto medycznej. Wciąż jednak nie brakowało moralistów, gotowych głosić szkodliwość tego nagannego i lubieżnego czynu. Swój oskarżycielski palec ze szczególnym upodobaniem wymierzali w stronę kobiet. Niewiastom bowiem, jak głosił dr August Czarnowski, brakuje wstydu i moralnych hamulców, a ogarnięte masturbacyjnym szałem chwytają się każdego narzędzia, by zaspokoić swoje żądze. Anonimowy autor wydanych w 1928 roku „Grzechów młodości” z niesmakiem wspomina o kluczach i patykach. Dr Paweł Klinger w swoim „Vita sexualis. Prawda o życiu seksualnym człowieka” przytacza całą listę przedmiotów wyciąganych przez lekarzy z pochwy pacjentek – butelki, szpulki, warzywa, szklanki, świece. Nawet użytkowanie maszyny do szycia czy jazda konna miały służyć seksualnemu pobudzeniu. Już sama budowa damskich narządów płciowych predestynuje kobiety do odrażającego poszukiwania substytutu penisa. Moralistom z przedwojennej Polski stosunkowo często musiała śnić się vagina dentata…
Dilda domowej roboty
Chałupnicze praktyki były naturalną konsekwencją niedostępności zabawek erotycznych. Takie przyrządy oczywiście istniały, ale trzeba było wiedzieć, gdzie ich szukać. Najczęściej ukrywały się pod płaszczykiem środków zapobiegających ciąży. Kulki i gałki masturbacyjne czy sztuczne penisy były bowiem zabronione przez prawo – w polskim kodeksie karnym z 1932 roku za ich sprzedawanie groziła kara dwóch lat więzienia. Nie brakowało jednak ryzykantów, którzy trzymali ekscytujący, najczęściej sprowadzany z Niemiec towar pod ladą: „drażnidła”, „pochwidła”, obrączki na penisy, zębate kołnierzyki i oczywiście wibratory.
Historia wibratora
Wibrator miał już wówczas dosyć długą historię, ale dopiero od niedawna przestał przypominać machinę tortur. Tradycyjnie za pierwszą namiętną masturbantkę uznaje się Kleopatrę, która wpadła na pomysł, by w wydrążonej tykwie uwięzić rój wściekłych pszczół. Nieszczęsne owady, miotając się i bzycząc, wprawiały tykwę w pożądane drgania – resztę można sobie mniej więcej wyobrazić. Taki podniecający dreszczyk ryzyka – przecież tykwa w każdej chwili może pęknąć! A to i tak nie budzi takiej grozy jak pochwidełka w epoce wiktoriańskiej: wyposażone w rączkę z korbką, którą trzeba było pracowicie kręcić (Pulsocon, 1890 rok) albo straszliwe monstra napędzane parą i nieprzeciętnie głośne (Manipulator, 1891). Dopiero Gyro-Lator z 1945 roku miał formę przywodzącą na myśl dzisiejsze wibratory, a nie muzeum średniowiecznych okropności.
Nie ma jednak pewności, czy ten asortyment trafił w ogóle pod polskie strzechy. W ogóle trudno powiedzieć, na ile powszechne było zainteresowanie takimi zabawkami nad Wisłą. Nikt nie prowadził przecież statystyk. Można tylko zgadywać, iż dildo wykonane w warunkach domowych było jednak tańsze, prostsze w użytkowaniu i bezpieczniejsze – i bardziej efektywne, niż gadżety projektowane prawdopodobnie wyłącznie przez mężczyzn.
Jakie opowiadania chcesz przeczytać?
Wypełnij anonimową ankietę
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!